sobota, 23 listopada 2013

~ Aperacjum 2 ~

~ ~ * ~ ~

     Szła powolnym krokiem. Obcasy jej butów odbijały się od wilgotnych kafelków, kiedy unikając ludzkiego wzroku przemierzała następne przecznice Hogsmeade. Wioska czarodziejów, nad którą wisiały ciężkie chmury, tego wieczoru zupełnie straciła urok. Mrok pokrywał każdy zaułek. Błąkanie się po miasteczku w tych okolicznościach było wyjątkowo niebezpieczne. Ciągłe ataki śmierciożerców. Patrole. Nikt nie mógł już żyć spokojnie. Wszyscy byli narażeni, a tym bardziej niepokorni uczniowie Hogwartu. To nic, że dziewczyna w długiej szacie z kapturem oblepiającym jej czoło, była tak naprawdę siedemnastoletnią czarownicą, biegnącą ku niespodziewanej zasadzce. Mogła się domyślić wcześniej, ale w tamtym momencie widok przesłaniała jej mgła. Długie, rude włosy unosiły się w rytm niespokojnych kroków. Rozbiegane, przerażone szare oczy przebijały się przez tumany wody i dymu, który jak mleko rozpływał się po okolicy. Dreszcze nie pozwalały jej się skupić. Może dlatego za późno to zobaczyła. Może gdyby nie to, nie siedziałaby teraz w pustym oknie Sowiarnii jako duch, wpatrując się w przestrzeń. Gdyby nie jedno spojrzenie. Gdyby nie jedna zamaskowana twarz. Stała tam skamieniała, za plecami czując przejmujący mrozem mur. Różdżka przejechała po jej gardle, a ona zadrżała. A potem wszystko się rozmyło. Film urwał się zdecydowanie za szybko. Nieodłącznie ważny element układanki malował się gdzieś w odmętach zagubionej pamięci. Szkoda tylko, że był on tak łatwy do odnalezienia jak statki w trójkącie bermudzkim.

~ ~ * ~ ~

     Myśli powiodły ją prosto pod Pokój Wspólny Ślizgonów. Nie wiedziała czemu, ale postanowiła skorzystać z okazji i wykonać jedno zlecenie. Przemknęła przez ścianę, nie troszcząc się za bardzo o reakcję burzliwych mieszkańców tego domu i z uśmiechem zmierzyła wzrokiem pomieszczenie. Od razu dojrzała blond czuprynę pochyloną nad wypracowaniem z eliksirów. Poleciała w jej stronę i przysiadła na oparciu fotela obok.
- Scorpius Malfoy - wyszczerzyła się, zakładając nogę na nogę.
Czternastolatek uniósł niechętnie wzrok i obdarzył ją zarezerwowanym specjalnie dla niej uśmiechem, oznajmiającym: "Mów szybko czego chcesz i spadaj."
- Mam... Pewne informacje - ze znużeniem zaczęła oglądać swe paznokcie, symulując ziewnięcie.
Chłopak wyprostował się i spiął mięśnie. Stalowoszare spojrzenie przeszyło ją na wskroś, co, biorąc pod uwagę jej materię, nie było zbyt wygórowanym wyzwaniem.
- Jakie? - mruknął cicho, nadal zaszczycając ją formalnym wykrzywieniem warg, które jednak skrywało w sobie coś więcej niż tylko chęć rzucenia w mówiącego Cruciatusem.
- Dziewczyna - odparła krótko i zaczęła bawić się kosmykiem włosów - potwierdziła chęć spotkania dzisiejszej nocy o dwunastej w sekretnym Pokoju Życzeń.
W jego oczach pojawił się dla zwykłych ludzi praktycznie niedostrzegalny błysk. Uśmiechnął się łagodnie, prawie z czułością obserwując wzroki na dywanie. Elisabeth pokiwała głową i z satysfakcją ruszyła z powrotem w kierunku drzwi.

~ ~ * ~ ~

- Słyszeliście?!
- Widziałaś go?
- Nie wierzę, że to właśnie on...
- A niby co innego miałby tu robić, co?
- Cicho! Cicho, idzie!
Do sali wkroczył wysoki mężczyzna. Wszyscy uczniowie stanęli jak wryci, wpatrując się w profesora OPCM'u. Czarodziej powiódł ciemnymi oczami po klasie i zaszczycił ich wyszukanym, lekko kpiącym uśmiechem. Niewielkie obcasy jego lśniących, czarnych butów, poniosły się po klasie równomiernym, powolnym stukotem. Stanął za katedrą i napawając się ciszą i zaskoczeniem, ponownie wykrzywił wargi w geście rozbawienia.
- Zabini Blaise.
Fred Weasley niespokojnie poruszył się w ławce. Rysy jego twarzy jakby stężały, a mordercze spojrzenie utkwiło w nauczycielu.
- Będę prowadził zajęcia z Obrony Przed Czarną Magią. Na początek otwórzcie książki na stronie 16 i wypiszcie przykłady zaklęć uzdrawiających, macie 5 minut.
Rudowłosy ani drgnął. Mimo, że wszyscy dookoła zabrali się już do pracy, on nadal wpatrywał się w profesora, jakby właśnie tego dnia spełniły się jego najgorsze obawy. Uśmiech schował się gdzieś pod nietypową dla niego podkową i zmarszczonymi brwiami. Kolory odpłynęły mu z twarzy, a bicie serca przyspieszyło, doprowadzając go do szału.
- Coś nie tak, panie Weasley?
Szesnastolatek wciągnął powietrze w płuca i przecząco kręcąc głową, pochylił się nad pergaminem. Wciąż jednak nie mógł się skupić. Myśli krążyły mu wokół ciemnoskórego mężczyzny, wyraźnie gromiącego go w danej chwili wzrokiem. Z oporem zagryzł pióro i zmusił się do spojrzenia na podręcznik. Zaklęcie wybudzające z czaru drętwoty, uzdrawiające i regenerujące. Prychnął cicho i szybkim gestem nabazgrał odpowiedź na pergaminie.
- Banał... - mruknął, ale zaraz tego pożałował, dostrzegając cień nad swoją pracą.
- Powtórzę. Coś nie tak, panie Weasley?
Mrożący krew w żyłach oddech owiał jego szyję, powodując momentalne napięcie się wszystkich mięśni. Rudzielec mimo wszystko dziarsko uniósł głowę i mrużąc powieki spojrzał krytycznie na profesora.
- W zasadzie tak.
Skrobanie piórami ustało. Fred czuł, że teraz to on przejmuje na siebie odpowiedzialność za cały spektakl, więc uśmiechnął się szelmowsko i rozprostowując na krześle, stuknął palcem w podręcznik.
- Zagadnienia... Są to podstawy z pierwszej klasy.
Zabini prychnął i zmierzył go chłodnym spojrzeniem.
- Twierdzisz, że dobrałem program nieodpowiedni do waszych możliwości?
- Sam pan to stwierdził, ja zasugerowałem.
Nauczyciel obszedł ławkę tak, że teraz znajdował się dokładnie naprzeciwko Gryfona.
- Cóż... W takim razie... - zatrzasnął mu książkę przed nosem. - Może powiesz całej klasie, co zrobisz, gdy przyjdzie ci walczyć na śmierć i życie, a twój przyjaciel będzie leżał ranny tuż obok?
Wzruszył ramionami.
- Najpierw rozprawiłbym się z bandziorem, a potem pomógł towarzyszowi Rennervate. 
Profesor ściągnął wargi i pokiwał głową.
- Czysty Gryfon. Niestety... Nie udało ci się trafić.
- Ale... Panie profesorze... Dokładnie tak było napisane w podręczniku.
Blaise zwrócił głowę w lewą stronę i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Naturalnie, panno Flynch, ale książki nie zawsze mówią prawdę.
Odszedł od Freda, pozostawiając go samemu sobie i założył dłonie na plecy, krążąc po klasie.
- Wszystko zależy od umiejętności przeciwnika i stanu czarodzieja rannego. Taka jest poprawna odpowiedź. Poza tym książkowe mądrości nie zawsze mogą pomóc nam w walce. Czasem to, co dzieje się w nas podczas pojedynku przeważa. Kierujemy się instynktem i emocjami. Naturalne odruchy są wyznacznikiem zachowania na polu... Dlaczego nie notujecie?
Wszyscy jak jeden mąż gwałtownie złapali za pióra i zabrali się do pracy. Weasley patrzył na tę szopkę z rozbawieniem i kpiną, kryjącą się w niespokojnym uśmiechu. Jego postawa mówiła wyraźnie: Jestem grzeczny, ale do czasu. Z błogosławieniem przyjął informację o końcu zajęć, nie starając się nawet sprawić wrażenia rozczarowanego. Na dłoni nabazgrał temat zadania domowego i pędem wyleciał z sali nie oglądając się za siebie, prosto do Pokoju Wspólnego Krukonów.
- Jest w środku Rose? - spytał jakiegoś czwartoklasistę i korzystając z okazji otwartego przejścia wślizgnął się do środka.
W przytulnym, niebieskim pokoju dostrzegł rudobrązową czuprynę praktycznie od razu. Jego kuzynka siedziała na kanapie koło Albusa, przeglądając jakiś album. Z głośnym westchnieniem opadł na kanapę koło nich i zaklął głośno. Młody Potter uniósł na niego szmaragdowe oczy i uniósł brwi w pytającym geście.
- Nie zgadniecie kto uczy w tym roku OPCM - burknął i ukrył twarz w dłoniach. - Cieszę się, że to już ostatnia lekcja na dziś.
- Uwierz, że to żadna nowość. Cała szkoła trąbi o tym od rana - prychnęła Rose, przewracając kartkę.
- No taaak, ale najpierw były to same plotki - skrzywił się i pokręcił głową. - Rodzicom się to nie spodoba.
- Czy ja wiem? Może właśnie ucieszą się, że nie idzie w ślady własnego ojca? Wiesz, skoro młody Zabini uczy się z nami...
Fred wywrócił oczami, z niewiadomych sobie przyczyn lekko krzywiąc się na wspomnienie o ich obecnym koledze.
- Nieważne... Co oglądacie?
Zabrał kuzynce album i zaczął byle jak przerzucać kartki. W reszcie zatrzymał się na fotografii przedstawiającej czwórkę młodych mężczyzn w hogwarckich szatach, opierających się o rozłożysty dąb.
-Ej, Al, czy to nie jest czasem twój dziadek? - szturchnął go w łokieć.
Chłopak zerknął na zdjęcie i uśmiechnął się do ruchomych postaci.
- Huncwoci. James, Remus, Peter i Syriusz... - zaczął wskazywać ich palcem.
- Co ten ostatni ma na szyi?
Fred wbił wzrok w złoty medalik z symbolem alfa, zdobiącym pierś nastolatka. Albus wzruszył ramionami.
- Nie wiem, a czy to ma jakieś znaczenie?
- Gdzieś już widziałem podobny znak... - podrapał się po głowie i wyjął obrazek z albumu - Rose, mogę to zatrzymać?
Krukonka uniosła niepewnie brwi i skrzywiła się.
- Bierz, co chcesz, tylko potem zwróć...
Ale on już jej nie słuchał. Nadal wpatrzony w fotografię, wychodził już z salonu Ravenclawu, pewnym krokiem brnąc przez tłum uczniów i jak zahipnotyzowany wodził wzrokiem za kiwającym się na szyi Syriusza wisiorkiem.

~ ~ * ~ ~

     Elisabeth zasypiała nad stertą książek. Wpatrywała się w te materialne przedmioty i z trudem pojmowała o czym "przełożony" próbował z nią rozmawiać. Studium możliwości odwrócenia fizycznych i metafizycznych skutków naturalnej śmierci, ze szczególnym uwzględnieniem reintegracji esencji i materii leżało otwarte na jednej stronie i zdawało się patrzeć na nią szyderczo. 8071 dni w Hogwarcie  w postaci mary nocnej mogłoby doprowadzić do szaleństwa. To pewnie jeden z powodów, dla którego takie spotkania były organizowane. 
Szacowny pan filozof-gnom przyglądał się jej bacznie, jakby była osobą psychicznie chorą. Na szczęście zdążyła już do tego przywyknąć.
- A więc... Jakie są szanse na odzyskanie dawnego ciała w twoim przypadku?
Wzruszyła ramionami i westchnęła, tolerując irytujące pytanie, zadawane jej na każdej lekcji.
- Przez tydzień raczej niewiele się zmieniło, więc... Niech zgadnę... Żadne?
Gnom pokiwał głową i z satysfakcją przewrócił kartkę książki.
- Gratuję ci. Nie każdemu udaje się dotrzeć do drugiej strony tego podręcznika i nie zwariować. Bycie duchem to nie kara. Nie jest to również złym wyborem. Dusza niegotowa, by przejść na drugą stronę po prostu zostaje pomiędzy światami, by być przewodnikiem innych. Ty jesteś jeszcze bardzo młoda i bardzo wiele musisz się nauczyć, jeśli chcesz kiedyś zasiąść w radzie. Na początek zacząłbym od skończenia z durnymi wygłupami.
Lisa wyłączyła się i zaczęła przyglądać kolorowej kartce książki. To ją będzie widywała przez kolejne 264 miesiące i to ona zbrzydnie jej po jakichś trzech kursach. Na razie jednak była esencją czegoś nowego, co w jej wypadku było bardzo dziwnym odczuciem. Pochyliła się nad obrazkiem, ale gnom zatrzasnął już podręcznik i uśmiechając się tolerancyjnie, wsunął go do torby.
- Na dziś koniec.
Rudowłosa została sama na cichym, nikomu prócz duchów i dyrektora nieznanym poddaszu. Podpłynęła do wielkiego okna i wbiła wzrok w przestrzeń. Bycie nieśmiertelnym i martwym jednocześnie było dla niej zmorą. Nie odczuwała temperatury, a każdy owoc wywoływał szturm na żołądek i usta, domagające się tej słodyczy. Najgorsze jednak były wspomnienia i tęsknota, dręczące jej myśli. 
Elisabeth wzięła głęboki wdech i odwróciła się przodem do wyjścia. Odsunęła od siebie ponure motywy i opuściła strych, chcąc choć na chwilę odetchnąć życiem tętniącym na korytarzach zamku.


~ ~ * ~ ~

"(...) ale na papierze pozostały ślady łez, więc musiałam zaczynać od nowa. Nie chciałam im posyłać moich łez. Odchodziłam... Odchodziłam... I nie miało znaczenia jak wiele serc będzie zranionych - moje, ich czy kogokolwiek. W duchu już od nich odeszłam... (...)"

~ ~ * ~ ~

PRZERYWNIK GODNY UWAGI.
Ponieważ nie mam bladego pojęcia, gdzie by wstawić krótkie opowiadanie, stwierdziłam, że poddam je waszej opinii. Nie ma ono większej wartości, jest prędzej formą terapii pisarskiej. Jeśli kogokolwiek to interesuje... Zapraszam :)

"Nie idź tam. To niebezpieczne."

Niebezpieczne. Słowo niepojęte. Plugawe i nieprawdziwe. Słowo, którego znaczenie znają tylko najsłabsi. Wykluczeni z odwiecznego łańcucha pokarmowego. Wywaleni z nienaruszonego kręgu życia, gdzie tylko najgroźniejsze drapieżniki mogą przetrwać. Drapieżniki nie znające litości, nie odczuwające lęku. Nazbyt silne, by zastanawiać się nad cierpieniem ofiar. Nazbyt inteligentne, by zostawiać po sobie poszlaki.

Nie idź tam? Czy to miał być rozkaz? Śmieszne. Słowa naiwnej, zapłakanej kobiety miałyby robić wrażenie? Dlaczego miałoby to ją powstrzymać? Oczywiście, że nie chciała tam iść. Dopóki nie dostała zakazu. Dopóki tymi słowami nie wybudowano przed nią muru. Ale... Każdy mur można zburzyć prawda? Co to dla żądnej krwi bestii? Co to znaczy dla bezwzględnego zwierza? Rozkaz. O ironio, a wydawać by się mogło, że to właśnie do jej stóp pada cały świat. To komiczne i niewiarygodne jak bezgraniczna może być ludzka głupota. Rozkazywać lwu stać się potulnym kotkiem. Żart.

Docisnęła pedał gazu, a wiatr rozwiał jej czarną czuprynę. Żart. Życie jest śmiechu warte. Jest warte dokładnie tyle ile wart jest występ komika. Śmiech. Śmiechu warte. Klarowne i logiczne.

Zaparkowała lśniącą na czarno Yamahę na parkingu. Weszła do obskurnego budynku, zeszła po skrzypiących schodach  i obrzuciła pogardliwym spojrzeniem całe zbiorowisko.
Śmieci. 
Podsumowała krótko w myślach i ruszyła przez tłum. Zapadła nietypowa dla imprez cisza, do której to zdążyła już przywyknąć. Gdziekolwiek się nie pokazała, przykuwała uwagę. Krocząc przez zadymioną piwnicę, wsłuchując się w odgłos ocierających się o siebie nogawek skórzanych rurek, czuła się jak królowa. Ci wszyscy ludzie nie byli warci więcej niż pudełko zapałek. Mierzyła wszystkich wzrokiem z mistrzowską precyzją, wyczuwając tętniącą w ich żyłach krew, gdy jej spojrzenie padało na poszczególne ofiary. Bali się jej lub byli na tle podnieceni by nic nie mówić. Typowe. Połykali lub zabijali ją wzrokiem lecz nikt nie odważył się ruszyć. Z głośnym szurnięciem odsunęła krzesło od stołu bilardowego i opadła na nie z westchnięciem. Zarzuciła nogę na nogę, wyjmując paczkę papierosów z kieszeni kurtki. Wyjęła zapałki i po chwili już rozkoszowała się obłędem w jej płucach wywołanym przez tytoń.
- Zastałam gospodarza?
Brzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Jak na zawołanie z grona ludzi wychynął średniego wzrostu blondyn w o wiele za bardzo rozpiętej koszuli i zwisających nań rurkach. Był poczochrany, a po jego twarzy błąkał się prawie niezauważalny uśmieszek. Najprawdopodobniej miętosił się już gdzieś z jakąś dziewczyną.
- Hej, nie jestem tu wrogiem - wyszczerzyła się, podnosząc z siedzenia i ruszając w stronę siedemnastolatka.
- Emily... - mruknął, rozkoszując się chwilą, w której dziewczyna skrzywiła się na dźwięk swego imienia.
Mimo, że ten pawian był rok starszy z łatwością rozkwasiłaby mu nos.
- Jake.
Skinęła głową, natychmiastowo odzyskując koncentrację i opanowanie ruchów.
- Co cię sprowadza w moje skromne progi?
- Czy ja wiem? - wzruszyła ramionami - Najwidoczniej zwiedziłam już wszystkie kluby w okolicy. Stwierdziłam, że dawno nie odwiedzałam starego kumpla i... Cóż, nie mogłam nie wpaść na imprezę.
- Na twoim miejscu uważałbym ze słowami. Kumpel to chyba złe określenie.
- Wolisz były partner? - uśmiechnęła się łobuzersko i oparła mu dłonie na ramionach.
Wspięła się na palce i paznokciami przejechała mu po łopatkach.
- Nauczyciel, ale chyba jednak podziękuję - mruknął, przelotnie muskając wargami jej usta i zrzucając jej ręce - Zostań. Tylko bądź grzeczna.
Odprowadziła go wzrokiem do przeciwległego końca piwnicy. Muzyka zaczęła narastać, a ludzie czysto teoretycznie zapomnieli o jej istnieniu. Doskonale wyczuwali jej obecność, ale starali się to ignorować, tańcząc w nieogarnięty przez trzeźwy umysł sposób. Emily kiwnęła głową i zagryzła wargę, czując jak powraca do niej dawna swoboda.
- Będę grzeczna, mistrzu - szepnęła, upuszczając niedopałek papierosa na ziemię i przygniatając go podeszwą glana.
Warknęła gardłowo i ruszyła na obchód mieszkania. Drapieżnik rozpoczął swe polowanie...

Niebezpieczeństwo? To tylko gra. Bezsensowna gra wymyślana przez dorosłych, by odciągnąć dzieci od niepotrzebnego im zła. Pojęcie niebezpieczeństwa wpojone za młodu tworzy w koło malucha barierę ochronną, dającą kojący sen o kolorowych bałwankach i magiczne, spokojne dzieciństwo, ale to nadal tylko gra. Kiedy rodzic nie chce demoralizować potomstwa. Kiedy wszystko co powiązane z niepokojem jest zupełnie inną bajką. Zupełnie inną rzeczywistością. Gdy wszystko, co wydaje się zagrożeniem istnieje po drugiej stronie świata stworzonego przez rodzicieli. Tak naprawdę niebezpieczeństwo nie jest niczym złym. Jest jak mysz karmiąca się okruchami. Karmi się strachem. Niepewnością i życiem na krawędzi. Połyka łzy i wszelkie objawy paniki. Zjada kradzieże, morderstwa i gwałty. Syci się i rośnie. Niedożywione przeradza się w nieokiełznaną bestię, jednak to nadal tylko potulny zwierzak. Możesz go zgładzić lub raczej uśmierzyć, ale nie możesz się go pozbyć. Prędzej czy później i tak cię dopadnie. To nieuniknione. To tylko od ciebie zależy, kiedy to się wydarzy. Może dziś. Może wczoraj. Może podczas śmierci. To żyje w nas. Jest naszym osobistym cieniem. A cienia nie można się tak po prostu pozbyć.

I tym akcentem kończę na dziś. Co do rozdziału - krótki, pisany pod presją, którą sama sobie nałożyłam. Wiem. Ale stwierdziłam, że nie mogę utracić z wami kontaktu, więc... Mam nadzieję, że kolejne wpisy będą częstsze. Mogę wam obiecać, że się postaram. 
Co do reszty - muszę wam podziękować... To w sumie dzięki wam zaczęłam pisać ten dodatek. Dzięki motywacji co wierniejszych czytelników <3 Dziękuję. 
Liczę na szczere opinie i komentarze - konstruktywna krytyka również mile widziana, jak i również rady na brak chęci i czasu na pisanie...
Cóż... To na tyle!
~ Wierna wam na zawsze Kath <3